Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

oblane jasnem, zielonawem światłem, również jak i Koloseum, które zdala wydawało się jak srebrne. Gdy powóz zatrzymał się przy arkadach olbrzymiego cyrku, Połanieccy, Świrski i Waskowski weszli do wnętrza i poczęli się posuwać ku środkowi areny, omijając nagromadzone bliżej arkad gruzy, odłamy kolumn, fryzów, stosy cegieł, kamieni i nizkie, stojące tu i owdzie cokoły. Pod wpływem milczenia i pustki słowa nie cisnęły się im do ust. Przez łuki arkad wchodziły do wnętrza snopy miesięcznego światła, które zdawało się spać cicho na podłożu areny, na przeciwległych murach, w szczerbach, rozpadlinach ścian, w załamaniach, na osrebrzonych mchach i bluszczach, pokrywających tu i owdzie zwalisko. Inne części gmachu, pogrążone w nieprzebitym mroku, czyniły wrażenie czarnych i tajemniczych czeluści. Z położonych nisko kunikułów szło surowe tchnienie pustki. Rzeczywistość zacierała się wśród tego labiryntu i tej mieszaniny murów, arkad, świetlistych pasem i głębokich cieniów. Olbrzymia ruina zdawała się tracić swój byt realny i stawać się sennem widziadłem, albo raczej jakiemś dziwnem wrażeniem, złożonem z ciszy, nocy, księżyca, ze smutku i ze wspomnień wielkiej a pełnej cierpień i krwi przeszłości.
Świrski pierwszy począł mówić przyciszonym głosem:
— Ile tu bólu, ile łez, jaka niezmierna tragedya!... Niech sobie mówią, co chcą — w chrześcijaństwie tkwi coś nadludzkiego — i tej myśli nie można się oprzeć.
Tu zwrócił się do Maryni i szeptał dalej:
— Niech pani sobie wyobrazi tamtę potęgę: cały świat, miliony ludzi, żelazne prawo, siłę, jakiej nigdy