Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

nione błękitną mgłą oddalenia, zarazem spokojne i świetliste. Pani Osnowska patrzyła na nie czas jakiś rozmarzonym wzrokiem, poczem spytała:
— Czy państwo byli w Albano i w Nemi?
— Nie — odpowiedział Połaniecki — posiedzenia u Świrskiego przecinają nam dzień tak, że nie możemy czynić większych wycieczek przed ukończeniem portretu.
— Myśmy już byli, ale jak państwo wybiorą się tam, weźcie mnie jeszcze raz z sobą — weźcie mnie z sobą... Dobrze? Pani pozwoli? — dodała, zwracając się do Maryni. — Będę trochę piątem kołem, ale to nic... Zresztą będę cichutko, cichutko, siedzieć w kącie powozu i ani się odezwę — ani mrumru! Dobrze...
— Oj, mała, mała! — rzekł pan Osnowski.
A ona mówiła dalej:
— Mąż mój nie chce wierzyć, że zakochałam się w Nemi. A ja się zakochałam. Jak tam byłam, to mi się zdawało, że tam jeszcze chrześcijaństwo nie doszło, że nocami wychodzą jacyś kapłani i odprawiają nad jeziorem pogańskie obrzędy. Krótko powiem: cisza i tajemnica — oto Nemi. Czy pan uwierzy, że jak tam byłam, to mi ochota przyszła zostać pustelnicą — i dotąd nie przeszła. Zbudowałabym sobie pustelnię nad brzegiem jeziora — i chodziłabym w długiej szarej sukni, podobnej do habitu Św. Franciszka z Assyżu — i boso. Cobym dała, żeby zostać pustelnicą... Widzę siebie nad jeziorem...
— Anetko, a coby się ze mną stało? — spytał pół żartem, pół poważnie, pan Osnowski.
— Tybyś się pocieszył — odpowiedziała krótko.