Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

że mi czegoś brak. Czy ja wiem czego? Tu się coś przeczuwa, coś odgaduje, za czemś tęskni... Może to źle. Może niepotrzebnie to mówię? Ale ja zawsze mówię to, co mi przez myśl przejdzie. W domu, jak byłam mała, nazywali mnie Szczerotką. Poproszę męża, żeby mnie stąd wywiózł. Może najlepiej żyć w swojej ciasnej skorupce, jak żółw, albo jak ślimak.
Na to Połaniecki odrzekł poważnie:
— W skorupie może być dobrze ślimakom lub żółwiom, ale nie ptakom i do tego rajskim, o których jest podanie, że nie mają nóg i z tej przyczyny nie mogą nigdy spocząć, tylko muszą latać i latać.
— Jakie śliczne podanie... — odpowiedziała pani Osnowska.
I podniósłszy dłonie, poczęła niemi poruszać, udając ruch skrzydeł i powtarzając:
— Tak ciągle w powietrzu, w powietrzu!
Pochlebiło jej porównanie, a zarazem zdziwiło ją to, że Połaniecki mówił z powagą w głosie, a zarazem z twarzą niedbałą i jakby ironiczną. Począł ją zajmować, bo wydał jej się bardzej inteligentnym i trudniejszym do opanowania, niż się spodziewała.
Tymczasem dojechali do Tre Fontane. Zwiedzili ogród, kościół i kaplicę, w której podziemiu biją trzy źródła. Pan Osnowski objaśniał swoim dobrym, trochę jednostajnym głosem, co przedtem wyczytał. Marynia słuchała go z zajęciem, Połaniecki zaś pomyślał:
— Jednak żyć z nim trzysta sześćdziesiąt pięć dni na rok, musi być trochę ciężko!
Usprawiedliwiało to poniekąd w jego oczach panią