staci. Nic z niej nie uchodziło jego uwagi. Uderzyło go jej niesłychane wycieńczenie, szczupłość, chudość i twarz tak blada a zarazem tak przeźrocza, jak bywają twarze umarłe. Było w niej coś bezcielesnego, a przynajmniej wydała mu się nawpół tylko ciałem, a nawpół tylko zjawiskiem; jakby tylko światłem, przeświecającem przez alabaster, jakby duchem, wszczepionym w jakąś przeźroczą materyę, jakby pośredniem ogniwem między dwoma światami, ogniwem ludzkiem jeszcze, lecz już i nadludzkiem, ziemskiem dotąd, ale zarazem nadziemskiem. I przez dziwną antytezę materya w niej wydawała się czemś widziadłowem, duch czemś realnem.
Potem, gdy ludzie poczęli zbliżać się do niej po błogosławieństwo, gdy Połaniecki zobaczył u stóp jej swoją Marynię, gdy uczuł, że do tych kolan, nawpół już empirejskich, można zarazem pochylić się jak do ojcowskich, ogarnęło go silniejsze nad wszystko wzruszenie, oczy mu zaszły mgłą i prawda! — nigdy w życiu nie czuł się tak małem ziarnkiem piasku, ale zarazem uczuł się ziarnkiem piasku, w którem bije wdzięczne serce dziecka.
Po wyjściu wszyscy byli milczący. Marynia miała oczy jakby rozbudzone ze snu; profesorowi Waskowskiemu trzęsły się ręce; na śniadanie przywlókł się Bukacki, ale sam będąc chory, nie potrafił nikogo rozgadać; nawet Świrski mało gawędził podczas posiedzenia — i tylko, wracając ciągle do tego samego przedmiotu, od czasu do czasu powtarzał:
— Tak, tak! Kto tego nie widział, ten nie może mieć o tem żadnego pojęcia. To zostaje.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.