łaniecki, patrząc na niego, zauważył, że bynajmniej nie ma miny człowieka, który dużo cierpiał w życiu. Był tylko widocznie zakłopotany w towarzystwie, którego przez pół wcale nie znał. Twarz miał nerwową, z wystającą silnie naprzód, jak u Wagnera, brodą, z wesołemi czarnemi oczyma i z niezmiernie delikatnem, bielszem niż reszta twarzy, czołem, na którem wydatne żyły formowały literę Y. Był przytem dość wysoki i dość niezgrabny.
— Słyszałem, rzekł mu Połaniecki — że za trzy dni zacznie pan z nami kolegować.
— Tak jest, panie pryncypale — odpowiedział młody człowiek — raczej służyć w biurze.
Połaniecki zaczął się śmiać.
— Tylko pan daj spokój z pryncypałowaniem. U nas niema zwyczaju tak się mościć mościami, albo pryncypałować... Nie wiem, chybaby mojej żonie podobał się taki tytuł, dlatego, że dodałby jej powagi we własnych oczach.
Tu zwrócił się do Maryni:
— Słuchajno, pani pryncypałowo: czy chcesz, żeby cię nazywano pryncypałową? Będzie nowa zabawa!
Zawiłowski zmieszał się, ale począł się równie śmiać, gdy pani Połaniecka odrzekła:
— Nie, bo mi się zdaje, że „pryncypałowa“ powinna nosić ot taki ogromny czepek (tu pokazała rękoma, jak wielki) a ja niecierpię czepka.
Zawiłowskiemu uczyniło się raźniej wśród wesołej dobroduszności tych ludzi, zmieszał się jednak znowu, gdy Marynia mu rzekła:
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/241
Ta strona została uwierzytelniona.