życzliwością o stosunki rodzinne, na szczęście jednak wejście do salonu Bigiela i Połanieckiego uwolniło go od dokładniejszych odpowiedzi, które musiałyby mu być przykre. Ojciec jego, znany niegdyś karciarz i hulaka, od kilku lat cierpiał na pomieszanie zmysłów i był w zakładzie dla obłąkanych.
Muzyka miała przerwać tę drażliwą rozmowę. Połaniecki kończył z Bigielem naradę, ów zaś mówił:
— Zdaje się, że to doskonały projekt, ale trzeba się jeszcze będzie namyślić.
Potem wsparłszy się na wiolonczeli, począł się rzeczywiście namyślać, a wreszcie rzekł:
— To dziwna rzecz! Ja, jak gram, to niby nic innego mi nie w głowie, a tymczasem nieprawda! Jakaś cząstka mózgu zastanawia się wtedy nad innemi rzeczami, i co szczególne, to, że najlepsze pomysły wówczas przychodzą.
To rzekłszy, siadł, chwycił wiolonczelę między kolana, przymknął oczy i rozpoczął „Pieśń wiosenną“.
Zawiłowski odszedł tego dnia do siebie, zachwycony domem, ludźmi, ich prostotą, „Pieśnią wiosenną“, a szczególniej panią Połaniecką.
Ona zaś ani się domyślała, że z czasem może wzbogacić „nowym dreszczem“ poezyę.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.