łaniecki miał taką, religijną niemal, cześć dla zmarłej, że mimo całego uznania dla urody Maryni, porównanie wydało mu się jakimś rodzajem profanacyi, więc, wyjąwszy fotografię z rąk Zawiłowskiego, ustawił ją napowrót i począł mówić z pewną szorstką żywością:
— Ale bynajmniej! bynajmniej! Niema jednego rysu wspólnego. Jak można nawet porównywać! Ani jednego rysu wspólnego!
A Marynię dotknęła nieco ta jego żywość.
— Ja także jestem tego zdania — odrzekła.
Lecz jemu nie dość było jej zdania.
— Czy pani znała Litkę? — spytał, zwróciwszy się do pani Maszkowej.
— Tak!
— Prawda! widziała ją pani u Bigielów.
— Tak.
— No, przecie niema śladu podobieństwa?
— Nie.
Zawiłowski, który adorował szczerze panią Połaniecką, począł patrzeć na Połanieckiego z pewnem zdziwieniem — on jednak spoglądał teraz na wydłużoną postać pani Maszkowej, rysującą się przez popielatą suknię — i myślał:
— Jaka ona zgrabna!
Po chwili Maszkowie poczęli się żegnać. Maszko, całując na odchodnem rękę pani Połanieckiej, rzekł:
— Mnie może wypadnie wkrótce wyjechać do Petersburga — niech pani pamięta trochę przez ten czas o mojej żonie.
W czasie herbaty, Marynia przypomniała Zawi-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/260
Ta strona została uwierzytelniona.