łowskiemu obietnicę, jaką jej uczynił za pierwszą bytnością, że jej przyniesie i odczyta waryant wiersza „Na progu“ — on zaś tak przylgnął od razu do Połanieckich, że odczytał nietylko waryant, ale i drugi wiersz, który był poprzednio napisał. Znać było po nim, że sam dziwi się własnej odwadze i ochocie — to też po odczytaniu i wysłuchaniu pochwał, które były naprawdę szczere, rzekł:
— Ja równie szczerze mówię, że z państwem, za trzeciem widzeniem się, to się tak jakoś jest, jakby się od dawna znało. Aż mi to dziwne.
Połaniecki przypomniał sobie, że niegdyś powiedział coś podobnego Maryni w Krzemieniu — ale przyjął to teraz, jakby należało się i jemu.
Zawiłowski zaś ją wyłącznie miał na myśli: po prostu zachwycała go i swoją prostą dobrocią i twarzą.
Gdy odszedł, Połaniecki rzekł:
— To bestya naprawdę zdolna. Czyś ty uważała, że on jakby się trochę zmienił na twarzy?
— Przystrzygł włosy — rzekła Marynia.
— Aha! i broda jeszcze więcej mu wystaje.
To mówiąc, Połaniecki wstał i począł układać zwoje fotografii na półeczce nad stołem, wreszcie zabrał portret Litki i rzekł:
— Przeniosę ją do mego gabinetu.
— A tam masz tę z brzózkami, kolorowaną.
— Tak, ale nie chcę, żeby i ta stała tu, tak na widoku. Każdy robi uwagi, a czasem mnie to gniewa. Pozwolisz?
— Dobrze, mój Stachu — odpowiedziała Marynia.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/261
Ta strona została uwierzytelniona.