o zamierzonych wieczorach ateńsko-rzymsko-florenckich, o pannie Castelli i o ciekawości, jaką w paniach wzbudził.
Usłyszawszy o tem, rzekł:
— No, to dobrze wiedzieć, to nie pójdę tam za nic w świecie.
— Naprzód pozna się pan z niemi u nas — rzekła Marynia.
A on złożył ręce:
— Pani, ucieknę z przedpokoju!
— Dlaczego? — spytał Połaniecki — trzeba mieć odwagę nietylko swoich przekonań, ale i swoich wierszy.
— A oczywiście — rzekła pani Bigielowa. — Co tu się wstydzić! Powinien pan śmiało ludziom w oczy patrzeć i mówić im: piszę, bo piszę!
— Piszę, bo piszę! — powtórzył rezolutnie Zawiłowski, podnosząc głowę i śmiejąc się.
Lecz Marynia mówiła dalej:
— Pozna się pan z niemi u nas, potem złoży im pan kartę, a następnie pojedziemy kiedy do nich wieczorem.
On zaś rzekł:
— Nie mogę schować głowy w śnieg, bo go niema, ale jednak wynajdę sobie jaką kryjówkę.
— A jeśli pana będę bardzo prosiła?
— To pójdę — odpowiedział po chwili Zawiłowski, czerwieniąc się zlekka.
I spojrzał na nią. Przybladłszy nieco przez dłuższe leżenie w łóżku, twarz jej zdrobniała jeszcze i wyglądała na twarz szesnastoletniej dziewczyny. Zawiłowskiemu wydała się tak cudną, że nie mógł jej niczego odmówić.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/278
Ta strona została uwierzytelniona.