Wieczorem Połanieccy mieli go zabrać z powrotem do miasta, ale przedtem Marynia rzekła mu:
— Trzeba teraz używać z panem przemocy, bo pan nie widział Linety Castelli, a jak ją pan zobaczy, to się pan zakocha.
— Ja, pani!? — zawołał Zawiłowski, przyłożywszy dłoń do piersi. — Ja, w pannie Castelli?
I tyle było szczerości w jego pytaniu, że znów zmieszał się; ale tym razem zmieszała się również nieco i pani Połaniecka.
Tymczasem Połaniecki skończył z Bigielem rozmowę o niebezpieczeństwach lokaty kapitału w ziemi i pojechali. Marynia przypomniała sobie, jak niegdyś wracali tak z ojcem, panią Emilią, Litką i Połanieckim od Bigielów, w taką samą miesięczną noc. Jak wówczas ten „pan Stanisław“ kochał się w niej i jaki był nieszczęśliwy; jaka ona była dla niego surowa — i serce poczęło jej bić litością dla tego „pana Stanisława,“ który wówczas tyle wycierpiał. Chciało się jej teraz przytulić do niego i przeprosić za owe dawne złe chwile — i gdyby nie obecność Zawiłowskiego, byłaby to uczyniła.
Lecz ów dawny pan Stanisław siedział sobie teraz spokojny i pewny siebie koło niej, i palił cygaro. Przecie ona była jego, przecie ją wziął i miał, więc wszystko się skończyło.
— O czem ty tak rozmyślasz, Stachu? — spytała.
— O interesach, o których mówiliśmy z Bigielem.
I otrząsnąwszy popiół z cygara, włożył je do ust i pociągnął, tak, że czerwone światełko rozświeciło mu wąsy i część twarzy.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.