ślał jednak o niczem innem, tylko, że mu się przypatrują i że go sądzą. Sprawiało mu to wielki przymus, który starał się pokryć przez sztuczną swobodę, miał bowiem tyle miłości własnej, że mu chodziło o to, by sąd wypadł dobrze. Ale panie te były tak z góry nastrojone, że sąd nie mógł wypaść źle, i gdyby nawet Zawiłowski okazał się głupim i płaskim, byłoby to wzięte za mądrość i poetyczną oryginalność. Najobojętniej zachowywała się się panna Lineta, którą poniekąd dziwiło, że w tej chwili nie ona jest słońcem, a Zawiłowski księżycem, lecz że dzieje się odwrotnie. Pierwsze wrażenie, jakie na nią uczyniła twarz Zawiłowskiego, było: „Co za porównanie z tym głupcem Kopowskim!“ I nieporównana, cudna twarz tego „głupca“ — stanęła jej jak żywa przed oczyma, skutkiem czego powieki jej stały się jeszcze cięższe, a wyraz twarzy przypominał jeszcze bardziej niż zwykle Sfinxa... z porcelany. Drażniło ją to jednak, że Zawiłowski nie zwraca żadnej niemal uwagi ani na jej postać Junony, ani na „coś tajemniczego i poetycznego,“ co, jak utrzymywała pani Broniczowa, przykuwało od pierwszego rzutu oka. Zwolna też zaczęła na niego spoglądać i, mając, obok poetycznego usposobienia, rozwinięty silnie zmysł światowej obserwacyi, zauważyła, że wprawdzie on ma dużo wyrazu, ale że surdut na nim źle leży i że musi się ubierać u byle krawca, a szpilka w jego krawacie jest wprost „mauvais genre.“ On tymczasem, rzucając niekiedy spojrzenia na Marynię, jako na jedyną blizką i przyjazną duszę, rozmawiał z panią Osnowską, która, uważając za najwyższy takt nie
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.