wprost nie zwróciła się do mnie z żądaniem — i, żeby nie pani Broniczowa, nie byłoby o tem mowy.
— Pani Broniczowa wyręczyła muzę? — rzekł Połaniecki.
Marynia zaś powtórzyła:
— Owszem, to będzie dobrze.
— Dlaczego, pani? — spytał Zawiłowski.
I spojrzał na nią wzrokiem zarazem pokornym i niespokojnym. Myśl, że ona może chce umyślnie popchnąć go do innej, dlatego, iż odgadła, co dzieje się w jego sercu, pociągała go i zarazem przejmowała strachem.
— Bo — odpowiedziała Marynia — ja wprawdzie panny Linety prawie nie znam i sądzę tylko z pierwszych wrażeń i z tego, co o niej słyszę, ale mi się wydaje, że to niepospolita natura, i że jest coś głębokiego w jej sercu — więc dobrze, że się poznacie.
— Ja także sądzę z pierwszych wrażeń — odpowiedział uspokojony Zawiłowski — i prawda, że mnie równie panna Castelli wydaje się mniej powierzchowną, niż pani Osnowska. Wogóle to są ładne i miłe kobiety — tylko — może ja nie umiem tego określić, bo nie znam dość świata, ale oto, wyszedłszy od nich, miałem takie uczucie, jakbym jechał w wagonie z ogromnie miłemi cudzoziemkami, które bawią się, rozmawiają bardzo sprytnie — ale nic więcej. Czuje się jednak w nich coś obcego. Pani Osnowska naprzykład, to zupełnie jak storczyk. Kwiat, bardzo szczególny i ładny, ale jakiś obcy. Panna Castelli — także. Tak!... i w niej niema nic swojskiego. Z niemi nie ma się uczucia, że się wyrosło z jednego pola, na jednym dżdżu i pod jednem słońcem...
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/303
Ta strona została uwierzytelniona.