strony dzielnie wywiązywała się z obietnicy, i gdy nadszedł Kopowski, zaterkotała go tak, że zaledwie miał czas przywitać się z panną Castelli i rzec do Zawiłowskiego:
— A pan, to pisuje wiersze.
Po dokonaniu zaś tego szczęśliwego odkrycia, zdołał jeszcze dodać, ale raczej pod postacią monologu:
— Jabym ogromnie lubił wiersze, ale dziwna rzecz, jak tylko czytam wiersze, to zaraz myślę o czem innem.
Panna Castelli, odwróciwszy ku niemu twarz, rzuciła mu długie spojrzenie — i niewiadomo, co przeważało w tem spojrzeniu: złośliwość kobiety, czy nagły podziw artystki — albowiem ta pozbawiona mózgu głowa, wychylająca się z głębi loży, wyglądała jednak na czerwonem tle ścian, jak jakiś mistrzowski pomysł malarski.
Po przedstawieniu pani Osnowska nie chciała puścić Zawiłowskiego — i pojechali razem na herbatę. Zaledwie jednak stanęli w domu, pani Broniczowa poczęła mu robić wyrzuty:
— Pan jest niegodziwy człowiek, i jeśli Linetce się co stanie, to będzie na pańskiem sumieniu. Dziecko mi nie je, nie śpi, tylko czyta pana i czyta...
Pani Osnowska zaś natychmiast dodała:
— Tak! Mam i ja się o co skarżyć: zagrabiła pańską książkę i nie chce nikomu ani na chwilę jej dać, a jak się gniewamy, to, wie pan, co odpowiada? — „To moje! to moje!“
A panna Castelli, jakkolwiek nie miała w tej chwili w ręku książki, przycisnęła je do piersi, jakby chcąc czegoś bronić, i odrzekła cichym, miękkim głosem:
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/320
Ta strona została uwierzytelniona.