— Bo to moje! moje!...
Zawiłowski spojrzał na nią i uczuł, że coś w nim jakby zadrżało.
Ale wracając późno, przechodził koło okien Połanieckich, w których się jeszcze świeciło. Po przedstawieniu i rozmowie u Osnowskich czuł jakiś zawrót głowy. Teraz widok tych okien oprzytomnił go. Doznał nagle takiego błogiego wrażenia, jakiego się doznaje, gdy się myśli o czemś bardzo dobrem i bardzo drogiem. Ogromnie czyste uwielbienie dla Maryni ozwało się w nim z dawną siłą. Ogarnęła go taka łagodna egzaltacya, w której zmysły usypiają, a człowiek staje się niemal wyłącznie duszą — i wrócił do domu, szepcąc ustępy z wiersza „Lilia“, najbardziej egzaltowanego, jaki kiedykolwiek w życiu napisał.
A u Połanieckich świeciło się jeszcze dlatego, że zaszło coś, co Maryni wydało się owem wyglądanem miłosierdziem bożem.
Wieczorem, po herbacie, siedziała, łamiąc jak zwykle głowę nad dziennymi rachunkami, gdy nagle złożyła ołówek. Po chwili przybladła — ale zarazem twarz jej stała się jasna — i trochę zmienionym głosem rzekła:
— Stachu!...
Jego zdziwił trochę jej głos, więc zbliżył się i spytał:
— Co tobie jest? Trochęś blada.
— Chodź bliżej, mam ci coś powiedzieć.
I objąwszy rękoma jego głowę, poczęła mu coś szeptać do ucha — a on słuchał, następnie zaś, pocałowawszy ją w czoło, rzekł:
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/321
Ta strona została uwierzytelniona.