Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/022

Ta strona została uwierzytelniona.

miętał i od tej pory ciągle widziałem obraz takiej śnieżnej nitki, która buja po powietrzu.
— Buja, ale nie o własnej sile — odpowiedziała panna Castelli — i nie może zalecieć wysoko, chyba...
— Co? czemu pani nie kończy?
— Chyba że się owinie koło skrzydeł jakiego wielkiego Latawca...
To rzekłszy, panna Lineta nagle wstała i odeszła, by pomódz panu Osnowskiemu, który w tej chwili otwierał okno.
A Zawiłowski został sam — z mgłą na oczach. Zdawało mu się przytem, że słyszy, jak mu tętna biją w skroniach.
Oprzytomnił go dopiero miodowy głos pani Broniczowej:
— Parę dni temu mówił mi stary pan Zawiłowski, że pan jego krewny, ale, że pan u niego bywać nie chce, a on u pana nie może, bo ma pedogrę. Czemu pan u niego nie bywa? to taki miły i dystyngowany człowiek. Niech pan do niego pójdzie. Jemu to nawet przykro. Pójdzie pan?
— Dobrze, pani, mogę pójść — odpowiedział Zawiłowski, który w tej chwili gotów był na wszystko się zgodzić.
— Jaki pan musi być dobry i łatwy. Pozna pan tam swoją kuzynkę, pannę Helenę. Tylko niech się pan nie zakocha, bo to także bardzo dystyngowana panienka.
— Nie, pani, niema niebezpieczeństwa — rzekł, śmiejąc się, Zawiłowski.
— Mówią zresztą o niej, że ona się kochała w tym