— To nie ja, to moje oczy; ale państwo Osnowscy wkrótce wyjadą, te panie także — i wszystko minie jak sen.
Nie mówił jednak prawdy, bo już nie wierzył sam, by wszystko mogło minąć jak sen. Przeciwnie, czuł, że zaczęło się dla niego nowe życie, które wyjazd panny Castelli może złamać.
— A dokąd wybiera się pani Broniczowa z panną Castelli? — pytał dalej Połaniecki.
— Przez resztę czerwca i przez lipiec zabawią u państwa Osnowskich, a potem jadą jakoby do Scheveningen, ale to jeszcze niepewne.
— Przytułów Osnowskich o trzy mile od Warszawy — rzekł Połaniecki.
Zawiłowski od kilku już dni zadawał sobie z biciem serca pytanie, czy go zaproszą, czy nie; gdy go jednak zaprosili i w dodatku bardzo uprzejmie, nie obiecał im i przy wszelkich zapewnieniach wdzięczności począł się drożyć, tłómacząc się zajęciami i brakiem czasu. Panna Castelli słuchała z boku, podnosząc w górę swoje złotawe brwi, a gdy wychodził, zbliżyła się ku niemu i rzekła:
— Czemu pan nie chce przyjechać do Przytułowa?
On zaś, spostrzegłszy, że nikt ich nie słucha, odrzekł, patrząc jej w oczy:
— Boję się.
Wówczas poczęła się śmiać i, powtarzając słowa Kopowskiego, spytała:
— Czy na to co trzeba, czy nie trzeba?
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.