Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.

czasu pewna poezya... Jak się staruszek udobrucha, niech pan do niego parę słów napisze — dobrze? Takie stosunki trzeba podtrzymywać...
— Pani — odpowiedział Zawiłowski — nie napiszę za nic w świecie!
— Nawet gdybym nietylko ja o to prosiła?
— To jest... kamieniem znów nie jestem.
Panna Castelli uśmiechnęła się, słuchając tych słów. W duszy podobało się jej jednak, że Zawiłowski po jednem słowie o niej, które wydało mu się ubliżającem, skoczył tak, jakby usłyszał bluźnierstwo. To też, przy pozowaniu, gdy na chwilę zostali sami, rzekła mu:
— Dziwna rzecz, jak ja mało wierzę w szczerość ludzką... Tak mi trudno uwierzyć, żeby ktoś, prócz cioci, był mi prawdziwie życzliwy.
— Czemu pani?
— Nie wiem. Sama nie umiem sobie zdać z tego sprawy.
— A naprzykład państwo Osnowscy? Pani Aneta?
— Pani Aneta? — powtórzyła panna Castelli.
I poczęła pilnie malować, jakby zapomniała o pytaniu.
— A ja, pani? — spytał ciszej Zawiłowski.
— Tak! — odrzekła — pan, tak! Pan jeden, jestem pewna, nie pozwoliłby o mnie nikomu źle mówić. Ja czuję, że pan mi jest szczerze życzliwy, choć nie wiem dlaczego, bo ja wogóle tak mało jestem warta...
— Pani mało warta! — zawołał, zrywając się, Zawiłowski. — Niechże pani pamięta, że ja naprawdę nie pozwalam nikomu o pani źle mówić, nawet jej samej.
Panna Castelli uśmiechnęła się i rzekła: