Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze, ale niech pan siada, bo nie mogę malować.
On siadł, lecz patrzył na nią wzrokiem tak pełnym miłości i zachwytu, że poczęło ją to mieszać.
— Co za nieposłuszny model! — rzekła — niech pan odwróci głowę trochę na prawo i nie patrzy na mnie.
— Nie mogę! nie mogę! — odpowiedział Zawiłowski.
— A ja, doprawdy nie mogę malować. Głowa zaczęta w innej pozycyi... Niechże pan poczeka...
To rzekłszy, zbliżyła się i dotknąwszy palcami jego skroni, poczęła odwracać mu zlekka głowę na prawo. Lecz jemu serce jęło bić jak młotem, wszystko zakręciło mu się w oczach i przytrzymawszy rękę panny Castelli, przycisnął do ust jej ciepłą dłoń.
— Co pan robi? — szepnęła panna Lineta.
On wciąż trzymał jej dłoń na ustach — i nie odpowiadał nic — tylko przyciskał ją coraz silniej.
Wówczas ona rzekła spiesznie:
— Niech pan pomówi z ciocią... My jutro wyjeżdżamy.
I nie mogli sobie powiedzieć nic więcej, albowiem w tej chwili Osnowski, Kopowski i pani Aneta, którzy poprzednio siedzieli w przyległym saloniku, wrócili do pracowni.
Pani Aneta, spostrzegłszy zarumienione policzki panny Castelli, spojrzała bystro na Zawiłowskiego i rzekła:
— Jakże państwu dziś idzie?
— Gdzie ciocia? — spytała panna Castelli.
— Wyjechała z wizytami.
— Dawno?