— Czemu dopiero „teraz“ Niteczko? Czy była chwila w której myślałaś, że nie będziesz mnie mogła pokochać?
Panna Castelli podniosła w górę swe czarne oczy i zamyśliła się nieco; po chwili w kącikach jej ust i w dołkach twarzy począł się zbierać uśmiech:
— Nie — rzekła — ale ja jestem wielki tchórz, więc się bałam. Ja rozumiem, że kochać pana, to inna rzecz, niż kochać pierwszego z brzegu.
I nagle poczęła się śmiać:
— Och! z panem Kopowskim to byłoby simple comme bonjour! Ale z panem!... Może ja nie umiem tego dobrze wyrazić, ale nieraz mi się zdawało, że to tak, jakby wstępować na jakąś górę, albo na jakąś wieżę. Gdy się raz stanie na wierzchołku, widać świat cały, przedtem jednak trzeba iść i iść, i trudzić się, a ze mnie — taki leniuszek!...
Zawiłowski, jak był długi i kościsty, wyprostował się i rzekł:
— Jak mi się mój drogi leniuszek zmęczy, to go wezmę na ręce, jak dziecko i poniosę choćby najwyżej.
— A ja się będę przytulała, żeby jak najmniej ciążyć — odpowiedziała Castelka, ściskając ramionka i wchodząc w rolę małego dziecka.
Zawiłowski zaś ukląkł przed nią i począł całować brzeżki jej sukni.
Zdarzały się jednak na tem niebie i chmurki, ale nie oni temu byli winni. Młodemu człowiekowi zdawało się czasem, że jego uczucie nadto jest dozorowane, że i pani Broniczowa i pani Osnowska zanadto sprawdzają, czy kocha, zanadto rozpatrują, jak kocha. Tłómaczył to
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/079
Ta strona została uwierzytelniona.