francuską teoryę, ani się spodziewała, by je można było napotkać na każdym kroku i w praktyce, poczęła teraz spoglądać na panią Anetę ze zdziwieniem, a przytem z taką ogromną ciekawością, z jaką kobiety uczciwe spoglądają na te, które miały odwagę zejść z gościńca na boczne ścieżki. Miała jednak zbyt prawą naturę, by uwierzyć od razu w zło — i nie chciało się jej jakoś w głowie pomieścić, żeby mogło coś być naprawdę między tą parą, choćby ze względu na niesłychaną głupotę Kopowskiego. Zauważyła wszelako, że rozmawiają ze sobą bardzo żywo.
A oni, siedząc nieco zasunięci między wielki porcelanowy wazon a fortepian, nietylko rozmawiali, ale kłócili się od kwadransa.
Po przejściu Połanieckiego, pani Aneta rzekła z pewnym niepokojem:
— Boję się, czy czego nie dosłyszał. Ty nigdy nie uważasz.
— Tak! zawsze moja wina! A kto ciągle powtarza: bądź ostrożna!
I rzeczywiście, pod tym względem oboje byli siebie warci, on bowiem nie umiał nic przewidzieć z powodu swej głupoty, ona zaś była nieostrożna aż do zuchwalstwa. Dwie już osoby wiedziały ich tajemnicę; inne mogły ją już odgadywać i trzeba było całego zaślepienia Osnowskiego, żeby się niczego nie domyślać. Ale ona właśnie na to liczyła.
Lecz tymczasem Kopowski spojrzał na Połanieckiego i rzekł:
— Nic nie słyszał.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.