bowiem pani Marynia zaczęła się wypytywać o Przytułów i jego mieszkańców, dla Zawiłowskiego zaś był to przedmiot niewyczerpany. W wyrazistem opowiadaniu ukazał się dwór przytułowski, z lipami przy drogach, dalej cienisty ogród, stawy, trzciny, olszyny i na widnokręgu pas sosnowego lasu. Krzemień, który był już zbladł w pamięci Maryni, stanął przed nią teraz, jak żywy, i w tem chwilowem odżyciu tęsknoty pomyślała, że kiedyś, kiedyś poprosi Stacha, by ją zawiózł choć do Wątorów, do tego kościołka, w którym ją chrzcili i w którym pochowana była jej matka. Może w tej chwili Krzemień przypomniał się i Połanieckiemu, albowiem, machnąwszy ręką, rzekł:
— To wszędzie na wsi tak samo. Pamiętam, co mawiał Bukacki, że on lubiłby namiętnie wieś, ale pod warunkiem, żeby w domu był doskonały kucharz, duża biblioteka, ładne i inteligentne kobiety — i żeby nie potrzebował dłużej tam siedzieć na rok, jak dwa dni. I ja go rozumiem.
— A jednak — rzekła Marynia — tak ci się chce mieć swój kawałek ziemi pod miastem?
— Żeby latem mieszkać u siebie, nie u Bigielów, jak musimy uczynić w tym roku.
— A we mnie — rzekł Zawiłowski — jak tylko jestem na wsi, odzywają się jakieś polne instynkta. Zresztą moja narzeczona nie lubi miasta, a to dla mnie dosyć.
— Linetka naprawdę nie lubi miasta? — spytała z zajęciem Marynia.
— Bo to urodzona artystka. Ja przecie także pa-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.