Nagle przyszła mu jednak niegodziwa myśl, że gdyby Maszko zginął z kretesem, żona jego stałaby się łatwiejszym jeszcze łupem.
Więc spytał szorstko:
— Czyś ty pomyślał nad tem, co uczynisz, jeśli sprawę przegrasz?
— Nie przegram — rzekł Maszko.
— Wszystko się zdarza — i sam najlepiej o tem wiesz.
— Nie chcę o tem myśleć.
— A jednak powinieneś — rzekł Połaniecki z akcentem pewnej radości, której Maszko nie zauważył. — Co w takim razie zrobisz?
Maszko wsparł dłonie na kolanach i patrząc ponuro w ziemię, rzekł:
— W takim razie muszę opuścić Warszawę.
Nastała chwila milczenia. Twarz młodego adwokata stawała się coraz posępniejszą — wreszcie zamyślił się i począł mówić:
— Niegdyś, za moich najlepszych czasów, znałem w Paryżu barona Hirscha. Zetknęliśmy się kilkakrotnie i raz nawet wzięliśmy udział w jakiejś sprawie honorowej. Czasem teraz, gdy mnie opadną zwątpienia, przypominam go sobie, bo on pozornie wycofał się z interesów, a w gruncie rzeczy ma ich mnóstwo, zwłaszcza na Wschodzie. Znam takich, którzy porobili przy nim majątki, bo tam pole otwarte na każdym kroku.
— Myślisz więc, że mógłbyś się do niego udać?
— Tak. Ale prócz tego mogę sobie także w łeb strzelić...
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.