— Właściwie, to masz słuszność; to nie nasza sprawa.
— A jak wygląda panna Ratkowska? — spytała Marynia.
— Panna Ratkowska? Ona nie jest piękna, ale ma słodką twarz, bladą cerę i ciemne oczy. Pani ją zobaczy, bo te panie mówiły, że mają chęć wpaść tu któregokolwiek dnia. A ja namawiałem, bo mi chodziło o to, żeby ją pani zobaczyła.
— Dobrze! odpowiedziała, śmiejąc się, Marynia. — Zobaczę i wydam wyrok. Ale jeżeli będzie pomyślny?
— Oświadczam się, słowo daję! W najgorszym razie dostanę odkosza. Jeśli pani powie: „nie“ — to pojadę na kaczki! W końcu lipca można już strzelać...
— O to poważne zamiary! — rzekła pani Bigielowa — żona albo kaczki! Pan Zawiłowski takby się nie wyraził.
— Bo i po co rozumować, skoro się kocha — rzekła Marynia.
— Ma pani słuszność, to też ja mu zazdroszczę — nie panny Castelli, chociaż sam się w niej kochałem — o nie! — ale właśnie tego stanu, w którym się już nie rozumuje.
— A cóż pan ma przeciw pannie Castelli?
— Nic, pani. Winienem jej wdzięczność, bom dzięki jej miał swoją porę złudzeń. Dlatego nie będę o niej nigdy źle mówił, chyba mnie ktoś bardzo pociągnie za język — więc niech mnie panie nie ciągną.
— Ale owszem — rzekła pani Bigielowa. — Musi
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.