Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale na wiosnę... i w pogodę. Przytem na ogół biorąc, nie męczył się, a to nadewszystko.
Tu umilkł na chwilę, poczem dodał:
— Bo śmierć — z tem się można i trzeba pogodzić i to mnie nigdy nie oburzało — ale po co istnieje cierpienie, to dalibóg, przechodzi ludzkie pojęcie.
Nikt nie podniósł tej uwagi, więc Świrski, strzepnąwszy popiół z cygara, rzekł:
— Ale mniejsza z tem. Po obiedzie i przy czarnej kawie można znaleźć weselszy temat.
— O Zawiłku, niech nam pan powiada o Zawiłku! — zawołała pani Bigielowa.
— Zawiłek podoba mi się. Widać we wszystkiem, co on robi i mówi, lwi pazur — i wogóle to niepospolita organizacya... ogromnie bujna. Przez te parę dni w Przytułowie poznaliśmy się trochę bliżej i zaprzyjaźnili. Nie macie państwo pojęcia, jak Osnowski go pokochał. I z nim, z Osnowskim, mówiłem otwarcie, że się boję, czy taki Zawiłek może być szczęśliwy z temi paniami.
— Ale dlaczego, panie? — spytała Marynia.
— To tak trudno określić, gdy się nie ma żadnych faktów. Ale to się czuje. Dlaczego?... Bo one to są natury zupełnie odmienne. Widzi pani, te wszystkie wyższe aspiracye, które dla Zawiłowskiego są duszą życia, dla tych pań są tylko przyborem, czemś w rodzaju koronki przy sukni. To się wkłada od gości, a na codzień chodzi się w szlafroku — i to już jest ogromna różnica. Boję się, czy zamiast poszybować jego lotem, one nie będą chciały, by dreptał przy nich ich gęsim truchci-