takiej litości, jaką okazuje się idyocie. Zresztą, ani zbyt tłusta kuchnia „najmłodszych z Aryów,“ ani katar żołądka nie odjęły mu jego niezmiernej wyrozumiałości i przychylności dla ludzi. Był to zawsze ten sam stary profesorzysko, który zapominał o sobie, ale odzyskiwał przytomność, gdy chodziło o innych. Po staremu kochał Marynię Połaniecką, Połanieckiego, panią Emilię, Świrskiego, Bigielów, nawet Maszkę, słowem wszystkich, z którymi zbliżyło go życie. W ogólności miał o ludziach jakieś dziwne pojęcie, że wszyscy, czy chcą, czy nie chcą, czemuś służą, i że są jakby pionkami, które posuwa ręka Boża w wiadomych sobie celach. Artystów takich, jakim był Świrski, uważał za posłanników, którzy „przejednywają.“
W taki sam sposób patrzył na Zawiłowskiego, którego poezye czytał poprzednio. Poznawszy ich autora, przypatrywał mu się tak ciekawie, jakby jakiejś osobliwości, nazajutrz zaś, gdy młody człowiek odjechał do miasta i gdy przy herbacie poczęto o nim mówić, podniósł palec i, zwróciwszy się do Maryni, rzekł z tajemniczą miną:
— O! to Boży ptak! Ani on wie, co mu Bóg na głowie napisał i do czego go przeznaczył.
Marynia poczęła mu opowiadać o blizkiem małżeństwie Zawiłowskiego, o jego uczuciu dla panny Linety i o niej samej, wychwalając jej dobroć i piękność.
— Tak! — rzekł, wysłuchawszy, profesor. — Widzisz? I ona ma swoją misyę i ona „wybrana.“ Bóg jej kazał czuwać nad takim płomieniem, a skoro zo-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.