Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/294

Ta strona została uwierzytelniona.

i stosami jodoformowej waty, drzemał ze zmęczenia, czekając, póki drugi go nie zmieni.
— Mamy dwóch — szeptała panna Ratkowska — a prócz nich, ludzi z domu zdrowia, którzy umieją obchodzić się z chorym.
— Panie ogromnie się jednak męczą.
— Tu chodzi o chorego!... — odpowiedziała, spoglądając w stronę łóżka.
Świrski poszedł za jej wzrokiem. Oczy jego przyzwyczaiły się już lepiej do mroku i dojrzał teraz wyraźnie twarz Zawiłowskiego, nieruchomą, z wargami prawie czarnemi. Długie jego ciało było również nieruchome, tylko palce wychudłej ręki, leżącej na kołdrze, poruszały się jednostajnym ruchem, jakby ją drapiąc.
— Wywiozą go za parę dni, jak Bóg na niebie! — pomyślał, wspominając swego kolegę, owego „Słowianina“, z którym droczył się swego czasu Bukacki, a który, strzeliwszy sobie w głowę, zmarł dopiero po dwóch tygodniach męki.
Chcąc jednak dodać otuchy kobietom, rzekł wbrew temu, czego był pewien:
— Tego rodzaju rany, albo zaraz są śmiertelne, albo się leczą.
Panna Helena nie odpowiedziała nic, tylko twarz ściągnęła się jej kurczowo i usta pobladły. Widocznie w jej duszy taiła się straszna myśl, że on także może umrzeć, a nie chciała jej dopuścić. Miała dość jednego tamtego samobójstwa — i zarazem chodziło jej o coś więcej, niż o uratowanie Zawiłowskiemu życia.
Świrski począł się żegnać. Wchodził tu z przygoto-