— Czem ci mogę służyć? — spytał Połaniecki.
— Przedewszystkiem, proszę cię, by to, co powiem, zostało między nami.
— Dobrze. Słucham cię.
Maszko patrzył przez chwilę w milczeniu na Połanieckiego, jakby chcąc go przygotować tem milczeniem do jakiejś ważnej wiadomości, wreszcie rzekł z dziwnym spokojem, odmierzając każdy wyraz:
— Chciałem ci powiedzieć, że jestem zgubiony bez ratunku.
— Przegrałeś sprawę?
— Nie. Sprawa przyjdzie dopiero za parę tygodni, ale wiem, że ją przegram.
— Skąd masz tę pewność?
— Pamiętasz, com ci kiedyś mówił, że sprawy o zwalenie testamentów prawie zawsze się wygrywa dlatego, że atak jest zwykle energiczniejszy, niż obrona, że na zwaleniu zwykle osobiście komuś zależy, a na utrzymaniu, nie. Na świecie do wszystkiego można się przyczepić, bo choć co jest zgodne z duchem prawa, zawsze niemal, w mniejszym lub większym stopniu, nie czyni zadość jego literze, a sądy muszą trzymać się litery.
— Tak. To wszystko mówiłeś.
— Otóż tak jest i z tą sprawa, której ja się podjąłem. Nie była ona tak awanturniczą, jak się zdaje. Mnie wszystko zależało na tem, żeby zwalić testament — i byłbym może potrafił wykazać pewne jego niezgodności z literą prawa, gdyby nie to, że ktoś, równie namiętnie, usiłuje wykazać, że ich niema. Długo ci o tem nie będę rozpowiadał, dość, żebyś wiedział, iż mam do
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/307
Ta strona została uwierzytelniona.