dziękować za życzliwość dla żony i przyszłą nad nią opiekę.
Połaniecki wyszedł z nim razem, wsiadł do powozu i ruszył do Buczynka.
Po drodze myślał o Maszce, o jego losach, ale zarazem powtarzał sobie: „Ja także jestem bankrut!“ — I była to prawda. Prócz tego, od pewnego czasu dręczył go jakiś ogólny, niewyrozumowany niepokój, z którym nie mógł sobie dać rady. Naokół widział zawody, klęski, ruiny — i nie mógł się oprzeć poczuciu, że to wszystko jest i dla niego jakby jakąś zapowiedzią i groźbą na przyszłość. Dowodził sobie wprawdzie, że podobne obawy nie dadzą się logicznie usprawiedliwić, niemniej jednak obawy nie przestawały mu tkwić gdzieś na dnie duszy. I kiedyindziej mówił znów sobie: „Dlaczego ja jedynie miałbym stanowić wyjątek?“ Wówczas serce ściskało mu się przeczuciem nieszczęścia. Było to jeszcze gorsze od tych szpilek, które mimowoli wbijali w niego, byle słowem, ludzie nawet najżyczliwsi. Wogóle nerwy jego ucierpiały w ostatnich czasach, tak, że stał się prawie przesądny. Codziennie wracał do Buczynka z niepokojem, czy podczas jego niebytności nie stało się w domu co złego.
Tym razem powrócił z powodu Maszki później niż zwykle i zajechał o zupełnym już mroku. Wysiadłszy przed gankiem na piaszczystej drodze, która tłumiła turkot powozu, ujrzał przez okno Marynię, panią Emilię i profesora, siedzących przy stole w pośrodku saloniku. Marynia układała pasyans i widocznie tłómaczyła go pani Emilii, miała bowiem zwróconą ku niej głowę i palec
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/315
Ta strona została uwierzytelniona.