Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/368

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale później, gdy poczęły przychodzić na nią omdlenia, zebrała się na odwagę, by z nim mówić trochę otwarciej. Wydało jej się to obowiązkiem, więc którejś nocy, gdy pani Bigielowa, zwyciężona bezsennością, poszła spać, a on czuwał, jak zawsze, przy niej, przyciągnęła do siebie jego rękę i rzekła:
— Stachu, ja chciałabym z tobą pomówić i o jedną rzecz cię poprosić.
— Co chcesz, kochanie? — spytał Połaniecki.
Ona czas jakiś namyślała się widocznie, jakby wyrazić swoją prośbę, a potem poczęła mówić:
— Obiecaj mi... Ja wiem, że pewno wyzdrowieję... ale przyrzecz mi, że... choćby to był chłopiec, ty go będziesz kochał i będziesz dla niego dobry.
Połaniecki nadludzkim wysiłkiem pohamował łkanie, które chwytało go za piersi i odrzekł spokojnie:
— Moje drogie kochanie! I ciebie będę zawsze kochał i jego. Bądź pewna!...
Na to Marynia spróbowała podnieść jego rękę do ust, ale z osłabienia nie mogła tego uczynić, więc poczęła się tylko uśmiechać do niego z wdzięcznością, a po chwili znów rzekła:
— I jeszcze jedno... Nie myśl, żebym przypuszczała zaraz jakie straszne rzeczy — wcale nic! — ale ja — chciałabym się wyspowiadać...
Połanieckiego dreszcz przebiegł od stóp do głów.
— Dobrze, moje dziecko — odpowiedział zająkliwym i jakby nieswoim głosem.
Ona zaś, przypomniawszy sobie, że niegdyś podobało mu się jej wyrażenie „służba boża“, i chcąc mu