trzymywała go jedynie czarna kawa i gorączka. Nie poddawał się i teraz, choć głowa ciężyła mu ołowiem, a gęstwina myśli zmieniła się jakby w czarną chmurę, bez jednego jaśniejszego promyka. Mechanicznie tylko powtarzał sobie jeszcze, że Marynia chora i że on nie powinien usnąć; ale słowa te nie miały już dla niego najmniejszego znaczenia.
Wreszcie trud, wyczerpanie i bezsenne noce przemogły. Chwycił go nieprzeparty, kamienny sen, w którym nic się nie śni, w którym ginie rzeczywistość, ginie cały świat i samo życie zdaje się drętwieć.
Nad ranem zbudziło go dopiero pukanie do drzwi.
— Panie Stanisławie! — ozwał się przytłumiony głos pani Bigielowej.
Połaniecki zerwał się na równe nogi i oprzytomniawszy w tejże chwili, wybiegł z pokoju. Jednem spojrzeniem objął łóżko Maryni i na widok zapuszczonych firanek nogi zachwiały się pod nim.
— Co się stało? — wyszeptał zbielałemi wargami.
A pani Bigielowa odpowiedziała równie cicho, głosem nieco zdyszanym:
— Macie syna...
I położyła palec na ustach.