oczu, ust, włosów, wyrazu, słowem wszystkiego, co było do obejrzenia.
I rewia musiała wypaść dobrze, albowiem poczęła się uśmiechać, rozpromieniać, wreszcie zwróciła się w stronę pokoju Połanieckiego i przegrażając wymizerowaną piąstką, z miną wielce zdobywczą, rzekła:
— A, poczekajno teraz, panie Stachu!
Rzeczywiście zaś nigdy nie była równie śliczna. Płeć jej, zawsze bardzo czysta, stała się jeszcze bardziej przezrocza i jeszcze więcej liliowa, niż wówczas, gdy Zawiłowski tracił głowę i rymował z tego powodu od rana do wieczora. A obok tego, na policzkach jej świtał już pierwszy różowy blask zdrowia. Z oczu, z ust, ze zdrobniałej po chorobie twarzy, biło jakby światło, jakby odrodzenie się do życia i jakby wiosna. Była to po prostu cudna głowa, pełna barw jasnych, a leciuchnych, a zarazem subtelnego rysunku — prawdziwie wytworna i, jak się niegdyś wyraził Zawiłowski: polna — tak cudna, że chwilami, gdy leżała na poduszkach i na podścieli ciemnych włosów, nie można się jej było dość napatrzyć. To też tak zwany „Pan Stach“, który to wszystko widział doskonale, i który, wedle określenia Bigiela, nie mógł już z miłości „ani ręką, ani nogą ruszyć“ — nie potrzebował wcale „czekać“. Nietylko ją teraz kochał jak kobietę i jak drogą głowę, ale czuł dla niej wdzięczność bez granic za to, że nie umarła — i okazywał swą wdzięczność w ten sposób, że starał się odgadywać jej myśli. Marynia ani przypuszczała kiedykolwiek, że stanie się do tego stopnia osią jego życia, źrenicą jego oka, duszą jego myśli i czynności. Nigdy
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/376
Ta strona została uwierzytelniona.