— Dalibóg! — rzekł wreszcie Połaniecki — serce się kraje.
A malarz odrzekł:
— Takiemu chyba śmierci życzyć.
— I przecie ten na podobny los nie zasłużył.
— On? — rzekł Świrski. — Daję panu słowo, ilekroć go sobie przypominam, tylekroć widzę go, całującego jej ręce. Czynił to tak ciągle, że inaczej nie umiem go sobie wyobrazić...
Po chwili zaś dodał:
— I, co mnie jeszcze zastanawia, to, że nieszczęście przecina stosunki ludzkie, podobnie jak śmierć, a jeśli nie przecina zupełnie, to rozluźnia. Wy się niedawno znacie, ale ja, naprzykład, żyłem z nim blizko, a teraz on mi jakiś dalszy i ja mu bardziej obcy. I niema rady, a to takie smutne!
— Smutne i dziwne...
Lecz Świrski stanął nagle i zawołał:
— Wie pan co? Niechże tę panią Osnowską piorun zapali! Panna Helena mówiła, że o człowieku nie wolno wątpić, póki żyje, ale tę niech piorun trzaśnie!
A Połaniecki odrzekł:
— Nie było może w świecie kobiety więcej ubóstwianej, niż ona.
— Ot, masz pan! — rzekł zapalczywie Świrski. — Kobiety, panie, biorąc wogóle...
Lecz nagle uderzył się rękawiczką po ustach.
— Nie! — zawołał. — Do dyabła ze starym nałogiem! Dałem sobie słowo nie robić żadnych ogólnych wywodów o kobietach.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/395
Ta strona została uwierzytelniona.