to miał być ich świat. Oboje czuli, że ta wieś bierze ich w siebie, że poczyna się zawiązywać jakiś stosunek między nią a nimi, i że odtąd życie musi im spłynąć tu, a nie gdzieindziej — pracowite, oddane „służbie bożej“, z ludem — na roli.
Gdy słońce zaszło, wrócili na werandę, lecz, jak niegdyś, tak i teraz, pozostali jeszcze na niej, by się zupełnego mroku doczekać. Tylko dawniej Marynia trzymała się daleko od Połanieckiego, a teraz przytuliła się całkiem do jego boku i po chwili milczenia rzekła:
— Będzie nam tu ze sobą dobrze, Stachu — prawda?
A on objął ją mocno, tak, aby ją czuć przy samem sercu, i począł powtarzać:
— Moja kochana! moja bardzo kochana!...
Tymczasem z ponad spowitych w tumany olszyn podniósł się rumiany księżyc — i żaby w stawach, zwiedziawszy się już widocznie, że wróciła ta panienka, którą niegdyś tak często widywały nad brzegiem, ozwały się wśród wieczornej ciszy jednym wielkim chórem:
— Rade! rade! rade! rade!...
I odtąd poczęło się obojgu snuć życie, nie wolne od trosk, ale w którem było jednak więcej miodu, niż piołunu.
Autor zaś niniejszej książki pił ów miód — mocą wyobraźni.