sie których nie godzi się nam robić wycieczek. Przyjdźcie pojutrze rano.
— Dziękujemy, efendi.
— A wielbłądy macie dobre? — zapytał pan Rawlison.
— Bismillah! — odpowiedział Idrys: — prawdziwe hegin (wierzchowe) o tłustych garbach i łagodne, jak ha’-ga (owce). Inaczej Cook nie byłby nas najął.
— Nie trzęsą nadto?
— Można, panie, położyć garść fasoli na grzbiecie każdego z nich i żadne ziarnko nie spadnie w najszybszym biegu.
— Jak przesadzać, to już po arabsku — rzekł, śmiejąc się pan Tarkowski.
— Albo po sudańsku — dodał pan Rawlison.
Tymczasem Idrys i Gebhr stali wciąż, jak dwie białe kolumny, przypatrując się pilnie Stasiowi i Nel. Księżyc oświecał ich bardzo ciemne twarze, które przy jego blasku wyglądały, jakby wykute z bronzu. Białka ich oczu połyskiwały zielonawo z pod turbanów.
— Dobranoc wam — rzekł pan Rawlison.
— Niech Allah czuwa nad wami, efendi, w nocy i we dnie.
To rzekłszy, skłonili się i odeszli. Przeprowadzało ich głuche, podobne do dalekiego grzmotu, warczenie Saby, któremu dwaj Sudańczycy nie podobali się widocznie.