A tymczasem wielbłądy pędziły, jak huragan, po błyszczących od księżyca piaskach. Zapadła głęboka noc. Księżyc, z początku wielki, jak koło, i czerwony, zbladł i wytoczył się wysoko. Oddalone wzgórza pustyni pokryły się muślinowym srebrnym oparem, który, nie przesłaniając ich widoku, zmienił je jakby w świetlane zjawiska. Od czasu do czasu z poza skał, tu i ówdzie rozsianych, dochodziło żałosne skomlenie szakali.
Upłynęła znowu godzina. Staś otoczył ramieniem Nel i podtrzymywał ją, usiłując przez to złagodzić męczące rzuty szalonej jazdy. Dziewczynka coraz częściej zaczęła wypytywać go, dlaczego tak pędzą i dlaczego nie widać ani namiotow, ani tatusiów. Staś postanowił wreszcie powiedzieć jej prawdę, która i tak prędzej, czy później, musiała się wydać.
— Nel, — rzekł — ściągnij rękawiczkę i upuść ją nieznacznie na ziemię.
— Dlaczego, Stasiu?
A on przycisnął ją do siebie i odpowiedział z jakąś niezwykłą mu tkliwością: