Idrys podniósł się nieco na siodle, popatrzył w dal i odpowiedział:
— Tak jest. Idzie z zachodu i południa, ale on nie bywa tak wściekły, jak khmasin[1].
— Trzy lata temu zasypał jednak koło Abu-Hamed całą karawanę, a odwiał ją dopiero ze-złej zimy. Ualla! Może mieć dosyć siły, by pozatykać nozdrza wielbłądów i wysuszyć wodę w workach.
— Trzeba pędzić, by zawadził nas jednem tylko skrzydłem.
— Lecimy mu w oczy i nie potrafimy go ominąć.
— Im prędzej przyjdzie, tem prędzej przewieje.
To rzekłszy, Idrys uderzył wielbłąda korbaczem, a za jego przykładem poszli inni. Przez jakiś czas słychać było tylko tępe razy grubych batów, podobne do klaskania w dłonie, i okrzyki: »yalla!«… Na południowym zachodzie białawy przedtem widnokrąg pociemniał. Upał trwał ciągle i słońce paliło głowy jeźdźców. Sępy wzbiły się widocznie bardzo wysoko, albowiem cienie od ich skrzydeł malały coraz bardziej, a wkońcu znikły zupełnie.
Uczyniło się duszno.
Arabowie krzyczeli na wielbłądy, póki nie wyschły im gardła, poczem umilkli i nastała cisza śmiertelna, przerywana stękaniem zwierząt. Małe dwa liski piaskowe[2] o ogromnych uszach przemknęły się koło karawany, uciekając w stronę przeciwną.