Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

czyżby patrzyli na nie tak obojętnie? Widzieli przecie zjawisko i pokazywali je sobie palcami, ale w ich twarzach nie było znać najmniejszej niepewności lub wzruszenia. Staś spojrzał jeszcze raz i może ta obojętność Arabów sprawiła, że obraz wydał mu się bledszy. Pomyślał także, że gdyby naprawdę wracali, to karawana skupiłaby się i ludzie, choćby tylko z obawy, jechaliby wszyscy razem. A tymczasem Beduinów, którzy, z rozkazu Idrysa, od kilku dni wysuwali się znacznie naprzód, wcale nie było widać, — a Chamis, jadący w tylnej straży, wydawał się z oddali nie większy od lecącego przy ziemi sępa.
— Fata-morgana! — rzekł sobie Staś.
Tymczasem Idrys zbliżył się ku niemu i zawołał:
— Hej! popędzaj wielbłąda! widzisz Medinet?
Mówił widocznie żartobliwie i w głosie jego było tyle przekory, że w duszy chłopca zniknął ostatni cień nadziei, by miał przed sobą prawdziwy Medinet.
I z żalem w sercu zwrócił się do Nel, chcąc rozproszyć i jej złudzenie, gdy niespodzianie zaszedł wypadek, który zwrócił uwagę wszystkich w inną stronę.
Naprzód pojawił się Beduin, pędząc co sił ku nim i machając z daleka długą arabską strzelbą, której poprzednio nikt w karawanie nie posiadał. Dopadłszy do Idrysa, zamienił z nim kilka pośpiesznych słów, poczem karawana skręciła żywo w głąb pustyni. Lecz po upływie pewnego czasu ukazał się drugi Beduin, wiodący za sobą na powrozie tłustą wielbłądzicę z siodłem na garbie i ze skórzanymi workami, zwieszonymi po bokach. Zaczęła się znów krótka rozmowa, z której Staś nie