Jeźdźcy pędzili ile tchu w koniach i wielbłądach, krzycząc z radości i wyrzucając w górę długie arabskie strzelby, które łapali w biegu z nadzwyczajną zręcznością. W jasnem, przezroczystem powietrzu widać ich było doskonale. W środku na czele lecieli dwaj Beduini, machając, jak opętańcy, rękoma i burnusami.
Po kilku minutach cała banda dopadła do karawany. Niektórzy z jeźdźców zeskakiwali z koni i wielbłądów; niektórzy zostali na siodłach, wrzeszcząc ciągle w niebogłosy. Wśród tych krzyków można było odróżnić tylko dwa wyrazy:
— Chartum! Gordon! Gordon! Chartum!…
Nakoniec jeden z Beduinów — ten, którego towarzysz zwał Abu-Angą, przypadł do Idrysa, skurczonego u nóg Stasia, i począł wołać:
— Chartum wzięte! Gordon zabity. Mahdi zwycięzca!
Idrys wyprostował się, ale jeszcze uszom nie wierzył.
— A ci ludzie? — zapytał drżącemi wargami.
— Ci ludzie mieli nas schwytać, a teraz idą wraz z nami do proroka!
Stasiowi pociemniało w oczach…