Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.
—   244   —

dnością wydobywał je ze swych potężnych płuc. Szło nizko nad ziemią, naprzemian wzmagało się i cichło, przechodząc chwilami w głuche, ogromnie posępne jęki.
— Kali! dorzuć do ognia! — ozwał się Staś.
Murzyn dorzucił tak skwapliwie na ognisko naręcze gałęzi, że naprzód buchnęły całe snopy skier, poczem dopiero strzelił w górę wysoki płomień.
— Stasiu, lew nas nie napadnie?… prawda? — szeptała Nel, pociągając chłopca za rękaw.
— Nie. Nie napadnie. Patrz, jaka zeriba wysoka…
I mówiąc tak, wierzył istotnie, że niebezpieczeństwo im nie grozi, ale lękał się o konie, które coraz bliżej cisnęły się do płotu i mogły go stratować.
Tymczasem stękanie przeszło w przeciągły, grzmiący ryk, od którego truchleje wszelkie żywe stworzenie, a ludziom, nawet nie znającym trwogi, drgają tak nerwy, jak drgają szyby od dalekich strzałów armatnich.
Staś rzucił przelotne spojrzenie na Nel i, widząc jej trzęsącą się bródkę i wilgotne oczy, rzekł:
— Nie bój się! nie płacz!
A ona odpowiedziała tak samo, jak niegdyś w pustyni:
— Ja nie chcę płakać… tylko mi się… oczy pocą! Oj!
Ostatni wykrzyk wyrwał jej się z ust dlatego, że w tej chwili od strony lasu zagrzmiał drugi ryk, jeszcze potężniejszy od pierwszego, bo bliższy. Konie poczęły wprost pchać się na zeribę i gdyby nie długie i twarde jak stal kolce akacyowych gałęzi, byłyby je przełamały.