Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/253

Ta strona została uwierzytelniona.
—   245   —

Saba warczał i zarazem drżał, jak liść, Kali zaś jął powtarzać przerywanym głosem:
— Panie! dwa! dwa!… dwa!…
A lwy, poczuwszy się wzajem, nie ustawały teraz ryczeć i straszliwy koncert trwał w ciemnościach ciągle, albowiem, gdy jeden zwierz milknął, poczynał drugi. Staś nie mógł wkrótce rozpoznać, skąd dochodzą ich głosy, gdyż echo powtarzało je w wąwozie, skała odsyłała je skale, szły górą i dołem, napełniały las, dżunglę, nasycały całą ciemność grzmotem i trwogą.
Jedna tylko rzecz zdawała się chłopcu pewna, a mianowicie, że zbliżały się coraz bardziej. Kali zmiarkował również, że lwy obiegają obozowisko, zataczając coraz mniejsze kręgi, i że, powstrzymywane od napadu tylko blaskiem płomienia, wypowiadają rykiem swe niezadowolenie i obawę.
Widocznie jednak i on sądził, że niebezpieczeństwo grozi jedynie koniom, gdyż, rozstawiwszy palce, rzekł:
— Lwy zabić jeden, zabić dwa — nie wszystkie! nie wszystkie!…
— Dorzuć do ognia! — powtórzył Staś.
Buchnął znów żywszy płomień; ryki ustały nagle. Ale Kali podniósł głowę i, patrząc w górę, począł nasłuchiwać.
— Co tam? — zapytał Staś.
— Deszcz! — odrzekł murzyn.
Staś nastawił z kolei uszu. Konary drzewa osłaniały namiot i całą zeribę, więc na ziemię nie spadła jeszcze żadna kropla, ale w górze słychać było szelest