— Słoń jest głupi — rzekł — więc wrzucił niokę (węża) do grzmiącej wody, ale Kali wie, że nioka jest dobra, więc jej za grzmiącą wodą poszuka i upiecze, gdyż Kali jest mądry — i donkey.
— Donkey jesteś, zgoda! — odpowiedział Staś — ale przecie nie będziesz jadł węża?
— Nioka dobra — powtórzył Kali.
I, ukazując na zabitą zebrę, dodał:
— Lepsza, niż ta nyama.
Poczem obaj udali się do baobabu i zajęli się urządzaniem mieszkania. Kali wyszukał nad rzeką płaski kamień, wielkości dużego sita i, wstawiwszy go w pień, nasypał nań rozżarzonych węgli, a następnie dosypywał coraz nowych, uważając tylko, by próchno wewnątrz pnia nie zajęło się i nie wywołało pożaru całego drzewa. Mówił, że czyni to dlatego, żeby »nic nie ukąsić« pana wielkiego i »bibi«. Jakoż okazało się, że nie była to ostrożność zbyteczna, gdyż, jak tylko czad wypełnił wnętrze drzewa i rozszedł się nawet na zewnątrz, z rozpadlin kory poczęły wypełzywać najrozmaitsze istoty: chrząszcze czarnej i wiśniowej barwy, — wielkie jak śliwki włochate pająki, liszki pokryte jakby kolcami, na palec grube, i wstrętne, a zarazem jadowite skolopendry, których ukąszenie może nawet śmierć wywołać. A wobec tego, co się działo na zewnętrznej stronie pnia, łatwo się było domyślić, ile podobnych stworzeń musiało wyginąć od węglowego czadu wewnątrz. Te, które z kory i z niższych gałęzi spadały w trawę, Kali rozgniatał niemiłosiernie kamieniami, spoglądając przytem wciąż
Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.
— 289 —