Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/337

Ta strona została uwierzytelniona.
—   329   —

Księżyc wypłynął już wyżej na niebo, było przeto znacznie widniej. Jednakże trudności rozpoczęły się zaraz, jak tylko chłopiec zanurzył się w trawy, które wyrosły już tak wysoko, że i człowiek na koniu mógł się w nich z łatwością ukryć. Nawet w dzień nie było w nich na krok nic widać, a cóż dopiero w nocy, kiedy księżyc oświecał tylko ich wierzchołki, a niżej wszystko pogrążone było w głębokim cieniu. W takich warunkach łatwo jest zmylić drogę i chodzić w kółko, zamiast posuwać się naprzód, Stasiowi dodawała wszelako odwagi ta myśl, że naprzód, obozowisko, ku któremu szedł, było odległe od cypla co najwyżej o trzy lub cztery mile angielskie, a powtóre, że dym ukazał się między wierzchołkami dwóch wyniosłych pagórków, — zatem, nie tracąc z oczu pagórków, nie można było zbłądzić. Ale trawy, mimozy i akacye przesłaniały wszystko. Na szczęście, co kilkadziesiąt kroków wznosiły się kopce termitów, wysokie niekiedy na kilkanaście stóp. Staś ustawiał ostrożnie strzelbę pod każdym kopcem, potem wdrapywał się na jego szczyt — i, dojrzawszy wzgórza, rysujące się czarno na tle nieba, złaził i szedł dalej.
Strach go tylko brał na myśl, co będzie, jeśli chmury zasłonią księżyc i niebo, albowiem wówczas znalazłby się, jak w podziemiu. Ale nie było to jedyne niebezpieczeństwo. Dżungla w nocy, gdy wśród ciszy słychać każdy odgłos, każdy krok i niemal szelest, jaki robią owady, łażące po trawach, jest wprost przerażająca. Unosi się nad nią lęk i zgroza. Staś musiał zważać na wszystko, nasłuchiwać, czuwać, rozglądać się na wszystkie strony, mieć głowę jak na śrubkach, a strzelbę