Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/344

Ta strona została uwierzytelniona.
—   336   —

poruszył się, nie drgnął nawet — i że w czasie całej rozmowy spali wszyscy: jedni z głowami, opartemi o skałę, drudzy z pospuszczanemi na piersi.
— Śpią i nie rozbudzą się już? — zapytał, jakby jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, co usłyszał.
A Linde rzekł:
— Ach, to trupiarnia, ta Afryka!…
Lecz dalsze słowa przerwał mu tupot koni, które przestraszywszy się czegoś w dżungli, poprzyskakiwały na swych spętanych nogach do krawędzi doliny, chcąc być bliżej ludzi i światła.
— To nic, to konie! — ozwał się znów Szwajcar. — Zabrałem je Mahdystom, których pobiłem kilka tygodni temu. Było ich ze trzystu, a może i więcej. Ale oni mieli przeważnie dzidy, a moi ludzie remingtony, które tam stoją oto pod ścianą bez żadnego już pożytku. Jeśli ci brak broni, albo nabojów, to bierz, ile chcesz… Weź także i konia: prędzej na nim wrócisz do twojej chorej… Ile ona ma lat?
— Osiem — odpowiedział Staś.
— Więc to jeszcze dziecko… Niechże Nasibu da ci dla niej herbaty, ryżu, kawy i wina… Bierz, co chcesz, z zapasów, a jutro przyjeżdżaj po nowe.
— Wrócę z pewnością, żeby panu raz jeszcze podziękować z całego serca i pomódz mu, w czem potrafię.
A Linde rzekł:
— Dobrze choć popatrzyć na europejską twarz. Jeśli przyjedziesz wcześniej, to będę przytomniejszy. Teraz gorączka znowu mnie chwyta, bo cię widzę po-