Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/345

Ta strona została uwierzytelniona.
—   337   —

dwójnie. Czy was dwóch stoi nade mną?… Nie!… Wiem, że jesteś jeden i że to tylko gorączka… Ach, ta Afryka!…
I przymknął oczy.
W kwadrans później Staś wyruszył z powrotem z tego dziwnego obozu snu i śmierci, ale tym razem konno. Noc jeszcze była głęboka, ale on już nie zważał na żadne niebezpieczeństwa, z któremi mógł się spotkać w wysokich trawach. Trzymał się jednakże bliżej rzeki, przypuszczając, że oba wąwozy muszą na nią wychodzić. Wracać było zresztą znacznie łatwiej, gdyż w ciszy nocnej dochodził z daleka szum wodospadu, a przytem obłoki rozproszyły się na zachodniej stronie nieba i, prócz księżyca, świeciło mocno światło zodyakalne. Chłopiec kłuł konia w boki końcami szerokich arabskich strzemion i leciał trochę, jak na złamanie karku, mówiąc sobie w duszy: »Co mi tam lwy i pantery! — ja mam chininę dla mojej małej!« I co chwila dotykał ręką słoików, jakby się chcąc upewnić, że je naprawdę posiada i że to wszystko nie było snem. Rozmaite myśli i obrazy przesuwały mu się przez głowę. Widział rannego Szwajcara, dla którego czuł ogromną wdzięczność i nad którym litował się tem serdeczniej, że w czasie rozmowy brał go z początku za waryata; widział małego Nasibu, z okrągłą jak kula czaszką, i szeregi śpiących »pagazich«, i lufy opartych o skały remingtonów, połyskujące w ogniu. Był prawie pewien, że ta bitwa, o której wspominał Linde, była z oddziałem Smaina — i dziwnie wydało mu się pomyśleć, że może i Smain poległ.