niej drzewom z taką szybkością, że kły Saby nie mogły żadnej dosięgnąć.
Słońce zaszło. Kali i Nasibu rozpalili ogień dla zgotowania wieczerzy. Staś, po rozpakowaniu potrzebnych na noc rzeczy, udał się do chaty króla, którą zajęła Nel. W chacie było widno i wesoło, albowiem Mea rozpaliła nie kaganek, który rozświecał wnętrze baobabu, ale dużą, odziedziczoną po Lindem lampę podróżną. Nel nie czuła się wcale zmęczona podróżą w dzień tak chłodny i wpadła w doskonały humor, zwłaszcza, gdy Staś oznajmił jej, że kości ludzkie, których się bała, są uprzątnięte.
— Jak tu dobrze, Stasiu! — zawołała. — Patrz, i podłoga nawet wylana jest żywicą. Będzie nam tu doskonale.
— Jutro dopiero obejrzę dokładnie całą posiadłość, — odpowiedział — wnosząc jednak z tego, com dziś widział, możnaby tu mieszkać choć całe życie.
— Żeby z tatusiami, to możnaby. Ale jak się będzie nazywała posiadłość?
— Góra powinna się nazywać w geografii górą Lindego, a ta wioska niech się nazywa tak, jak ty: Nel.
— To i ja będę w geografii? — zapytała z wielką radością.
— A będziesz, będziesz — odpowiedział z całą powagą Staś.