dnie upierzone »wdowy« kołysały się na cienkich łodygach manioku, mieniąc się i błyszcząc, jak klejnoty, a z wysokich kokosów dochodziły głosy kukułek afrykańskich i łagodne, podobne do jęków, gruchania turkawek.
Staś wracał z przeglądu z radością w duszy: »Powietrze jest zdrowe, — mówił sobie — bezpieczeństwo zupełne, żywności w bród i pięknie, jak w raju!« Wróciwszy do chaty Nel, przekonał się, że jednak na wyspie znalazło się większe zwierzę, a nawet dwoje, gdyż mały Nasibu wykrył przez ten czas, w gęstwinie bananów, kozę z koźlęciem, których nie zdołali zrabować derwisze. Koza była już trochę zdziczała, ale koźlę poprzyjaźniło się natychmiast z Nasibu, który niezmiernie dumny był ze swego odkrycia i z tego, że za jego przyczyną »bibi« będzie miała teraz codziennie wyborne, świeże mleko.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Co teraz będziemy robili, Stasiu? — zapytała pewnego dnia Nel, gdy już dobrze zagospodarowali się na wyspie.
— Roboty jest mnóstwo — odrzekł chłopak, poczem, rozstawiwszy palce jednej ręki, począł wyliczać na nich wszystkie czekające ich prace:
— Naprzód, Kali i Mea są poganami, a Nasibu, jako Zanzibarczyk, mahometaninem. Trzeba ich więc oświecić, nauczyć wiary i ochrzcić. Powtóre, trzeba nawędzić mięsa na przyszłą podróż, a zatem muszę chodzić na polowanie; po trzecie, mając dużo broni i na-