Piątego dnia podróży Staś jechał razem z Nel na Kingu, trafili bowiem na szeroki pas akacyi, rosnących tak gęsto, że konie mogły iść tylko szlakiem, utorowanym przez słonia. Godzina była wczesna, ranek promienny i rosisty. Dzieci rozmawiały o podróży i o tem, że każdy dzień zbliża ich jednak do Oceanu i do ojców, do których oboje nie przestawali tęsknić ciągle. Był to, od chwili porwania ich z Fayumu, niewyczerpany przedmiot wszystkich rozmów, które wzruszały ich zawsze do łez. I powtarzali wciąż jedno w kółko: że tatusiowie myślą, iż oni już nie żyją, albo, że przepadli na wieki — i obaj martwią się i, wbrew nadziei, wysyłają do Chartumu Arabów po wieści, a oni, oto, są już daleko, nie tylko od Chartumu, ale i od Faszody, a za pięć dni będą jeszcze dalej — a potem znów jeszcze dalej, aż wreszcie dotrą do Oceanu, albo, przedtem jeszcze, do jakichś miejsc, skąd będzie można przesłać depeszę. Jedyną w całej karawanie osobą, która wiedziała, co ich jeszcze czeka, był Staś, — Nel natomiast była najgłębiej przekonana, że niema takiej rzeczy na świecie, której »Stes«