dróżnicy ujrzeli dziwne widowisko. Zbliżali się właśnie do jeziorka, rozległego na dwa kilometry, a raczej do wielkiej kałuży, utworzonej przez dżdże w kotlinie górskiej, gdy nagle Staś, siedząc wraz z dziewczynką na Kingu i rozglądając się przez lunetę po okolicy, zawołał:
— Patrz, Nel, słonie idą do wody.
Jakoż na odległość pół kilometra widać było stadko, złożone z pięciu sztuk, zbliżających się zwolna, jedna za drugą, do jeziorka.
— To jakieś dziwne słonie — rzekł Staś, przypatrując się im ciągle z wielką uwagą. — Są mniejsze od Kinga, uszy mają także daleko mniejsze, i wcale nie widzę kłów.
Tymczasem słonie weszły do wody, ale nie zatrzymały się na brzegu, jak to czynił zwykle King, i nie poczęły się polewać trąbami, ale, idąc wciąż naprzód, zanurzały się coraz głębiej, tak, że wkońcu tylko ich czarne grzbiety wystawały nad wodą, na podobieństwo złomów skalnych.
— Co to jest? Nurkują! — zawołał Staś.
Karawana zbliżyła się znacznie do brzegu, a wreszcie stanęła tuż nad nim. Staś zatrzymał ją i począł spoglądać z nadzwyczajnem zdumieniem to na Nel, to na jezioro.
Słoni nie było już wcale widać, tylko na gładkiej szybie wodnej można było nawet gołem okiem odróżnić pięć jakby okrągłych czerwonych kwiatów, wystających nad powierzchnią i kołyszących się lekkim ruchem.
Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/462
Ta strona została uwierzytelniona.
— 454 —