wadził karawanę gzygzakiem, mając nadzieję, że może trafi na jaki ślad, na jakie wygasłe ognisko, lub na drzewo z wyciętymi na korze znakami. W ten sposób posuwali się przez kilka dni. Na nieszczęście weszli następnie na równinę zupełnie bezdrzewną, pokrytą wysokiem wrzosowiskiem i kępami wyschłej trawy. Niepokój począł ogarniać obu przyjaciół. Jakże łatwo było rozminąć się na tych niezmiernych przestrzeniach nawet z całą karawaną, a cóż dopiero z dwojgiem dzieci, które, jak sobie wyobrażali, pełzły gdzieś tam, jak dwa małe robaczki, wśród wyższych od nich wrzosów. Upłynął znowu dzień. Nie pomagały ni blaszane puszki z kartkami w środu, zostawiane na kępach, ni ognie w nocy. Kapitan i doktór poczynali chwilami tracić nadzieję, czy im się uda odszukać dzieci, a zwłaszcza, czy je odnajdą żywe.
Szukali jednak gorliwie i przez następne dni. Patrole, które Glen wysyłał w prawo i w lewo, dały wreszcie znać, że dalej zaczyna się pustynia zupełnie bezwodna, więc, gdy wypadkiem odkryto jeszcze raz w rozpadlinie ziemnej wodę, trzeba się było przy niej zatrzymać dla zrobienia zapasów na dalszą drogę.
Rozpadlina była raczej szparą, głęboką na kilkanaście metrów i stosunkowo bardzo wązką. Na dnie jej biło ciepłe źródło, kipiące jak ukrop, albowiem przesycone kwasem węglowym. Jednakże woda, po wystudzeniu, okazała się dobra i zdrowa. Źródło było tak obfite, że trzystu ludzi z karawany nie mogło jej wyczerpać. Owszem, im więcej czerpano, tem biło i wypełniało szparę wyżej.
Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/496
Ta strona została uwierzytelniona.
— 488 —