— Może z czasem — mówił doktór Clary — będzie tu jaka miejscowość lecznicza, ale obecnie ta woda jest dla zwierząt niedostępna z powodu zbyt stromych ścian rozpadliny.
— Czy dzieci mogą trafić na podobne źródła? — zapytał kapitan.
— Nie wiem. Być może, że znajduje się ich w okolicy więcej. Ale jeśli nie, to bez wody muszą zginąć.
Nadeszła noc. Rozpalono nędzne ognie, wszelako nie budowano bomy, bo nie było z czego. Po wieczornym posiłku doktór i kapitan zasiedli na składanych krzesłach i, zapaliwszy fajki, poczęli rozmawiać o tem, co im najbardziej leżało na sercu.
— Żadnego śladu! — ozwał się Clary.
— Przychodziło mi do głowy — odpowiedział Glen — by wysłać dziesięciu naszych ludzi na brzeg Oceanu z depeszą, że jest wiadomość o dzieciach. Ale rad jestem, żem tego nie uczynił, gdyż ludzie prawdopodobnie zginęliby w drodze, a gdyby nawet doszli, to po co budzić napróżno nadzieję…
— I odnawiać ból…
Doktór zdjął z głowy biały hełm i obtarł spocone czoło.
— Słuchaj — rzekł. — A gdybyśmy wrócili nad tamto jezioro, kazali nacinać drzew i palili nocami olbrzymi ogień. Możeby dzieci dostrzegły…
— Gdyby były blizko, to znaleźlibyśmy je i tak, a jeśli są daleko, to wypukłości gruntu ogień zasłonią.
Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/497
Ta strona została uwierzytelniona.
— 489 —